Pisałam dzisiaj próbny egzamin z części humanistycznej. Właściwie miałam cichą nadzieję, że będzie prosty. Nie był jakiś bardzo trudny, chociaż spodziewałam się łatwiejszego. Pytania o akcję "kopernikowską" Alka były nieco mylące. W końcu pasowało tam więcej niż 1 odpowiedź. Beznadziejna była jeszcze konieczność interpretacja i porównanie wiersza Szymborskiej do jakiegoś cytatu. Nie wiedziałam też czym jest... cokół (damn!). Rozprawkę napisałam (oryginalna w tej kwestii niestety nie będę :p) o Janie Pawle II; zresztą jak ponad 90% trzecioklasistów z mojego gimnazjum. Pomijając jakieś drobne usterki techniczne będzie ok. 45% (przynajmniej tak mi się wydaje), co i tak jest wysokim wynikiem, jak na próbny.
Dosłownie przed chwilą miałam telefon od pewnej hmm... wysoko postawionej osoby w hierarchii szkoły (co by nie mówić po imieniu ;)) Chodziło o dzień jutrzejszy. Jakże wielka była moja radość, kiedy usłyszałam, że nie mogę iść jutro na egzamin z części mat-przyr z powodu jasełek w straży. Jako, że moja obecność w zasadzie jest tam ewidentnie potrzebna, nie mam dużo do gadania. Nie, nie to, żebym się bała próbnego. Po prostu wolałabym oszczędzić sobie zbędnego stresu, z którym stykam się niemalże codziennie.
Od początku grudnia nie mam czasu przypomnieć sobie niczego z anatomii. Moja biologiczna wiedza chwilowo ukryła się w którymś niedostępnym zakamarku mózgu i nie potrafię jej odszukać. Obawiam się, że bez wyciągnięcia książki nic nie uda mi się zdziałać. Może wolny czas "poświąteczny" bardziej będzie mi sprzyjał poszerzaniu wiedzy z zakresu interesującej mnie dziedziny.
Doszłam jeszcze do wniosku (tak - wiem, wiem... za często zmieniam wątki, ale to jest silniejsze ode mnie), że nauczyciele oszaleli na punkcie kartkówek, sprawdzianów i wszelakich innych form sprawdzania naszych umiejętności. Rozumiem, że wystawianie proponowanych ocen, ale ludzie, zrozumcie... te oceny są proponowane. Dlaczego więc podnosicie to do rangi życia i śmierci? Chcę już święta. Chcę światełka, choinkę, gorącą czekoladę do łóżka, rodzinę w domu i tą wszechobecną radość z istnienia.
Na co dzień brakuje mi uśmiechu na twarzy przechodni. Mijam ludzi zajętych sobą. Ludzi, których nie interesują inni. Chodzę ulicami, którymi przechodzi wiele osób. Wszyscy wiecznie się spieszą, krzyczą na dzieci, uciekają przed samym sobą. Właściwie chciałabym żyć w innych czasach. Nie wiem, jak było kiedyś. Wnioskując jednak z historii, możemy się domyśleć, że ludzie byli dla siebie milsi i bardziej serdeczni. Czas nie pędził tak niemiłosiernie, a w rodzinie można było znaleźć oparcie. Nie istniał "wyścig szczurów", a mimo to ludzie zyskali upragnione wykształcenie i robili to, co rzeczywiście chcieli w życiu robić. Dlaczego tak mało osób zwraca uwagę na potrzebujących? Dlaczego sami wymyślamy tematy tabu i rzadko wyłamuje się ktoś, kto przerywa barierę milczenia? Z pewnością wokół nas jest wielu ludzi, którzy nie mają tyle szczęścia, co my. Są przecież nieuleczalnie chorzy ludzie, którzy mimo wszystko nie poddają się i potrafią jak nikt inny cieszyć się kroplą deszczu, czy chmurą na niebie. To ludzie, od których sami moglibyśmy się nauczyć... jak żyć, aby pięknie przeżyć życie. Czy tak wiele wysiłku wymaga od nas rozmowa z kimś takim? Może moglibyśmy mu jakoś pomóc? Są głodne dzieci... Istnieje strona organizacji charytatywnej - Pajacyk. Wchodząc i klikając w brzuszek drewnianej zabawki możemy zapewnić gorący obiad jednemu dziecku. Czy to tak wiele? Czy nie możemy kliknąć i zwyczajnie pomóc? Dla nas to niewielki gest, a tak cieszy.
Ja sama chciałabym działać w jakiś sposób charytatywnie. Chciałabym komuś pomóc i mieć z tego satysfakcję dla samej siebie. Może przed świętami odwiedzę dom dziecka...? Może będę mogła zrobić coś, żeby wywołać uśmiech na twarzy tych maluchów?